Witam,
Nawet nie wiedziałem, że było u Was wałkowane
Hacksaw Ridge Gibsona. Teraz zauważyłem przypadkiem, gdy temat się mimochodem reaktywował. Nie mam niestety czasu na szersze podzielenie się wrażeniami.
Raz, że obecnie wywiązuję się z kilku zleceń i nie dysponuję już wolnymi rezerwami czasowymi. Dwa, gdyż w kinie byłem na tym dokładnie 3 lata temu, więc przed oczyma został jedynie kościec z tego, co zanotowałem po seansie.
Na wstępnie wiec szybko o minusach, które mnie odepchnęły i zaburzyły oglądanie, zwłaszcza drugiej połowy filmu.
W temacie batalistyki muszę niestety zgodzić się z kol. TommyGn. Niestety, gdyż lubię i cenię Gibsona. Wyreżyserowane przezeń dekadę wcześniej
Apocalypto (2006), mimo szeregu niewątpliwych słabości, oceniam finalnie wysoko i mogę oglądać co jakiś czas, wręcz cyklicznie, każdorazowo dając się unieść opowiadanej historii z jej klimatem.
W dobrym kinie wojennym nie wystarczy dużo kamer, przemyślane ujęcia, planowa aranżacja technik świadczących, że wzięli się ze scenariuszem za bary specjaliści.
To wszystko mamy w batalistyce
Hacksaw Ridge i mniej zorientowanego w realiach widza, lub nawet tego mniej uważnego – z pewnością się tym kupi. Ale w scenach starć zatracono po prostu zdrowy rozsądek. Prawdopodobnie celowo stworzono takie a nie inne sytuacje, nielogiczne z punktu widzenia taktyki oraz tego, co o niej wiemy, aby dużo się działo, natychmiast, było krwawo, błyskawicznie i ekspresyjnie. Skupiono się w układaniu walki na tym, a całkowicie odpuszczono tzw. realizm, który (być może) sfilmowany zgodnie z realiami wypadłby mniej atrakcyjnie i sprzedałby się widzowi gorzej. Gibson to nie Ridley Scott. Nawet będąc już w ciągach alkoholowych i z głową zaprzątniętą problemami uczuciowymi, w które sam się wmanewrował a następnie zapętlił, nie wywalił konsultanta z planu i z niego nie szydził (jak Scott podczas zdjęć do
Gladiatora). Dobrał sobie natomiast skwapliwie takiego, który, po bardzo sowitym opłaceniu i perspektywie dalszych zatrudnień, ochoczo wszystko zaakceptował. Hacksaw Ridge wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk. Walki na Okinawie zawsze mnie słabiej interesowały, ale mimo wszystko wiem, że dochodziło tam do starć na bliską odległość i przewlekłych walk, nie tyle wręcz, co na odległość szturmową.
Nie było do końca tak, jak to pokazano w filmie, gdzie wsparcie dopiero po pewnym czasie dają okręty liniowe. Amerykanie minimalizowali straty jak mogli. Tam walczyła w końcu Armia a nie Korpus, który miał odmienne założenia walki wymuszone latami specyfiką tej formacji. W teren utracony czasowo przez Amerykanów waliły ogniem stromotorowym dziesiątki
Shermanów czekających na przedpolu, które normalnie by się na wzgórze wdrapały i rozmazały obrońców gąsienicami po powierzchni. Są zachowane zdjęcia pokazujące czołgi zmiękczające wzgórze uporczywym ostrzałem pośrednim ze stosami łusek po wystrzelonych pociskach urastającymi do wzniesień wyższych od wozu, usypanych przy każdym strzelającym pojeździe. Wtórowały im
M7 Priest oraz haubice kal. 105 mm i działa dalekiego zasięgu kal. 155 mm. To wszystko nieustannie młóciło wzgórze z krótkimi przerwami na szturm przeprowadzany przez
Zające (jak nazywali piechurów z Armii marines) w chwili, gdy próbowali zająć teren zakładając, iż nikt żywy tam nie miał prawa przetrwać. W filmie tego wszystkiego brak. Sugeruje się całkiem odmienny przebieg walk o ten punkt. W starciach na Okinawie jedna ze stron miała już tak wyraźną i przytłaczającą przewagę ogniową nad drugą, iż nawet spora koncentracja przez Japończyków artylerii ciężkiej, spora jak na ich możliwości, tylko nieznacznie tą dysproporcję wyrównywała. Na tuzin luf artyleryjskich po stronie amerykańskiej, zgadzam się, że odkrytych, przypadała jedna japońska. Na przygotowanej zawczasu, przemyślanej i zaplanowanej pozycji, zakrytej i przeważnie dobrze zamaskowanej, ale dalej była to jedna lufa.
Dodatkowo jeśli ktoś puścił na polu walki bąka i uznano, że zrobił to Japończyk – na winowajcę zaczynało się polowanie ze strony roju wezwanych maszyn z lotnictwa szturmowego. Amerykanie mieli absolutną przewagę w powietrzu i panowali nad niebem Okinawy w sposób bezdyskusyjny od pierwszego dnia inwazji na wyspę.
Hacksaw Ridge odczuwało skutki tego panowania każdego dnia walk przyjmując nieprzerwana ulewę ołowiu z góry, korygowaną dodatkowo dobrą łącznością po amerykańskiej stronie. Na obszarze Pacyfiku Amerykanie mieli od 2,5 roku dające przewagę nad przeciwnikiem, efektywne
walkie-talkie bardzo poszerzające możliwości sprawnego korygowania ognia nie obserwowanego przez artylerzystów (Armia zaczęła je dostawać szybkimi rzutami na Pacyfiku w grudniu 1942 r., Korpus powoli w styczniu-kwietniu 1943 r. a nawet później. Na Tarawie w listopadzie wciąż ich jednak prawie nie znali).
Z tego wszystkiego zobrazowano w filmie jedynie, z tego co pamiętam, ostrzał okrętów liniowych. W rzeczywistości było całkowicie inaczej.
W filmie nie ma też po oddanej taktyki walki piechoty, ani po stronie amerykańskiej ani japońskiej. Jest coś, co przypomina natarcie kupą, zbitą ławą, która atrakcyjnie pluje ogniem. Gdyby Jankesi tak nacierali na
Hacksaw Ridge – szturmowali by je do dziś. Choć nie. Amerykańska opinia publiczna wymusiła by przerwanie walk po kilku dniach ze względu na straty a Okinawa pozostałby w rękach wroga. Współczesna, precyzyjna broń po prostu uniemożliwiła by podobną taktykę a już Amerykanie, ze wskazaniem na żołnierzy Armii nigdy by tak nie nacierali. Nie bili się w ten sposób nawet Japończycy. Jedyny zbliżony manewr, absolutnie jedyny i paradoksalnie bardzo rzadko praktykowany, za to mocno zmitologizowany oraz wzbudzający strach, stanowił legendarny atak
banzai. Wykonywali go jednak w sytuacji bez wyjścia, gdy położenie własne uznawano za bezdyskusyjnie beznadziejne i wzmiankowana forma ataku stanowiła alternatywę względem poddania się. Na sfilmowanym wzgórzu tak nie było. Mieli go bronić uporczywie i jak najdłużej, minimalizując, na ile się w ogóle dało w obliczu takiej lawiny ognia ze strony przeciwnika, własne straty.
Nie było tam także betonowych schronów bojowych, które stanowią fantazję twórców filmu. Występowały natomiast umocnienia drewniano-ziemne. Walki o wzgórze rozpoczęły się nieco przypadkowo a wygenerowała je częściowo… pogoda. Japończycy przygotowali główną linię rozbudowanej i głęboko urzutowanej obrony dalej. Mieli wyliczone, że zaraz zacznie się pora deszczowa z intensywnymi opadami, w których zmechanizowani Amerykanie ugrzęzną. W takim stanie mieli przystąpić do przełamania głównej linii japońskiej obrony. Tymczasem Amerykanie połykali teren nadchodząc a deszcz się spóźniał. Trzeba ich było za wszelką cenę spowolnić, aby do głównej linii obrony dotarli oblepieni błotem i ograniczeni przez jego maź oraz lejący się z nieba potop (zupełnie niewspółmierny do naszych opadów – jeden z amerykańskich żołnierzy porównał go do „
ustawicznego sikania lwicy z ZOO w San Diego”… W takiej ulewie inną efektywność ma miotacz płomieni, pilot samolotu szturmowego, który mniej widzi, czołgista który został w tyle aby wyciągać z błocka pojazd i artylerzysta z podobnego powodu odkopujący ciągnik działa.
Osobną kwestię stanowi broń pokazana w filmie oraz jej, często wyimaginowana efektywność.
O części z tych rzeczy już wspominano, więc nie będę tego powtarzał. Gibson zatrudnił pół tuzina konsultantów. Każdy odpowiadał za nieco inny aspekt. Zasadniczo z tego, co pokazano w
Hacksaw Ridge zgadza się wszystko. Tylko dwa gadżety są, wg mnie, lekko dyskusyjne.
Ojciec bohatera (z tego co pamiętam – niezapomniany Hugo Weaving z
The Matrix) chce się zastrzelić ze
Smitha & Wessona M1917, do którego jako weteran WWI teoretycznie miał prawo. Są wszystkie, lub prawie wszystkie, podstawowe bronie piechoty używane w linii wiosną 1945 r. Dyskusyjne jest ich zastosowanie w filmie (strzelec
BARa prowadzący ostrzał z jednej ręki) oraz zawyżona efektywność prezentowana w filmie (przytyk do
bazooki, na co ktoś już zwrócił uwagę oraz przede wszystkim do
Smarownicy M3).
Dwa dyskusyjne gadżety, które da się obronić, ale upierdliwy szczególarz-pedant będzie kręcił podczas oglądania nosem to właśnie rzeczony peem M3 oraz spadochronowa wersja karabinka M1. Ten pierwszy pojawia się u kilku strzelców, choć najczęściej grasuje z nim bardzo przeze mnie lubiany swego czasu Vince Vaughn w roli sierżanta. Grasuje to mało powiedziane. To, co jest w stanie upolować z prymitywnej w sumie broni skutecznej wyłącznie na bardzo bliski dystans jest absolutnie przeszacowane.
M3 prawie nie posiadano na uzbrojeniu w jednostkach liniowych. Jeśli chodzi o standardowe jednostki lądowe przydzielano je żandarmom, wybranym kurierom, kierującym ruchem, zaopatrzeniowcom, ochronie sztabu (zamieniającej je następnie na
Thompsony, ewentualnie dodatkowe, mimo iż już przydzielane obstawie dowództwa etatowo, ale dalej wciąż pożądane
Winchestery 1897) itd. Nie jest niemożliwe, ale raczej wątpliwe aby sierżant na pierwszej linii zabrał go w ogień bardzo ciężkich walk.
Gdy film wszedł na ekrany, zaintrygowany trochę czytałem o kulisach realizacji.
Vaughn ma opinię artysty wygodnego, niezbyt otwartego na ciężki wysiłek na planie. Ponoć narzekał na replikę
Thompsona przydzieloną mu pierwotnie i mimo, że z niego kawał drągala przeszkadzał mu podczas gry jej ciężar. Ponawiane skargi irytowały Gibsona, więc dał gwiazdorowi replikę
Smarownicy. Marudzenie ustało wraz z odjęciem 1 kg.
Osobne zastrzeżenie to pojawiający się w akcji incydentalnie karabinek M1 w wersji M1A1 – czyli przewidzianej dla spadochroniarzy ze składaną, metalową kolbą. Używa go jednorazowo łącznościowiec targający na plecach przenośną radiostację. Nie powinien się pojawić w rękach „zwykłej” piechoty walczącej na Okinawie. Reszta M1 pokazanych w tle też ma maleńki feler, ale że stanowi on absolutną normę w amerykańskim kinie wojennym zaciągniętym fabułą wokół WWII, nie zamierzam zeń czynić zarzutu a jedynie sygnalizuję. Z tego co pamiętam wszystkie karabinki pokazane w filmie prezentują, o ile uzbrojony w nie żołnierz stanie nieruchomo w kadrze lub skieruje się nań zbliżenie (np. podczas celowania, w filmie jest sporo takich scen, więc nie sposób nie zauważyć tych detali) regulowane celowniki oraz zaczep pozwalający na umocowanie bagnetu. Tymczasem przytłaczającą większość karabinków M1 wyposażono w oba elementy po zakończeniu WWII, pod koniec 1945 r. Tak naprawdę chrzest przeszły raczej dopiero podczas wojny w Korei – stąd model pokazany w
Hacksaw Ridge nie przypadkowo nazywa się czasami
koreańskim.
Aby już dłużej o broni nie przynudzać. Japończycy nie prowadzili by ognia z
Arisak wraz z nasadzonymi na broń bagnetami, jak to pokazano na planie. Było to nieregulaminowe a poza tym częściej by przez to chybiali, choć w obiektywie kamery wygląda atrakcyjnie. Jest również nieprawdopodobne, aby prowadzili ostrzał z tak strasznie gęstego ustawienia, jak ich ściśnięto w filmie. I tak dalej…
Gibson mnie tym wszystkim niemile zaskoczył, ale nie aż tak bardzo. Dla mnie osobiście była to po prostu pod tym względem powtórka z
We Were Soldiers (2002), gdzie wg mnie w temacie batalistyki zrobiono pod Jego kierownictwem jota w jotę to samo.
Oglądając sceny walki na wzgórzu w filmie skojarzyły mi się one z tym, co pamiętam z końcówki ulubionego komiksu Kajko i Kokosz
Na wczasach Janusza Christy, kiedy to do uśpionego grodu zakradają się, z dwóch różnych stron, zbójcerze i wikingowie. Potem następuje ślepa, dzika, chaotyczna nawalanka obliczona na wymiętolenie przeciwnika po której, o świtaniu w obu barwach klubowych występują już „widoczne braki kondycyjne” niemniej wciąż przeciwnicy w zbitej kupie, sczepieni w zapasach, dalej się okładają. Odmianę tego widziałem w sumie w
Hacksaw Ridge Gibsona. Skojarzenie dalekie, ale uważam, że coś w nim jest.
Moździerze japońskie prowadzące w filmie ogień to zwyczajne, amerykańskie M1 kal. 81 mm. twórcy poszli na skróty ograniczając się do pokrycia farbą zbliżoną barwą do mundurów żołnierzy japońskich. Przypomnę, iż można było wykazać się inwencją. W tańszym prawie dwukrotnie od filmu Gibsona
The Thin Red Line zrobionym prawie dwie dekady wcześniej, jego reżyser Terrence Malick uparł się i wykonano mu na zamówienie repliki dwóch moździerzy typ 97 kal. 81 mm, które da się odróżnić (np. stojące w zdobywanej wiosce). No ale to był Terrence Malick, perfekcjonista który miał wówczas dwie dekady przerwy w kręceniu filmów. Plus jest oczywiście taki, że gadżety w obrazie Gibsona "strzelają" a u Malicka "stoją" urozmaicając tło.
Zastanawia także fakt, iż w filmie Vince Vaughn jest najpierw sierżantem szkolącym pluton rekrutów a następnie walczy wraz z nimi, gdy są już frontowymi żołnierzami rzuconymi do działań wojennych. To bardzo miało prawdopodobne, aby sierżant z ośrodka szkoleniowego znalazł się następnie na linii frontu. Zarówno w Armii, jak i w Korpusie takich roszad raczej nie praktykowano. Może, jeśli już, na wyjątkowo natarczywą prośbę mającego już dość niańczenia podoficera.
O ile konsultanci od broni, ekwipunku i umundurowania (było ich dwóch, z obu stron) nie odnotowali wpadek z replikami z innego okresu o tyle ci odpowiedzialni za pojazdy, już – wg mnie – tak.
Z filmu zapamiętałem m.in. ciężarówkę
International Harvester KB-3 stylizowaną na wóz wojskowy produkowaną od 1947 lub 1948 r. i przemykającą wyraźnie 2-3 razy w różnych okolicznościach
https://en.wikipedia.org/wiki/Internati ... _KB_series
autobus
AEC Regal IV w wersji z 1959 r., a na pewno z lat 50-tych
https://commons.wikimedia.org/wiki/Cate ... C_Regal_IV
który, z tego co pamiętam, markuje maszynę dowożącą rekrutów do obozu szkoleniowego a który w rzeczywistości udaje wcześniejsze wersje, jak np. te z linku poniżej:
https://www.sydneybusmuseum.info/1500
Odrobinkę też podskoczyłem widząc na planie wczesną wersję słynnego
Forda Model TT, ale rozumiem, że był to celowy zabieg Gibsona mający podkreślić anachronizm mentalny, uczuciowy i materialny charakteryzujący ojca głównego bohatera, zaburzeniami wciąż tkwiącego w okopach Wielkiej Wojny.
Czy film może się pochwalić plusami w temacie realizmu? Jednak tak. Odniosłem nawet wrażenie, jakbym oglądał dwa różne obrazy.
Pierwsza cześć całkiem niezła a później druga, którą już pokierowały jakieś złe moce.
Rozpisałem się niezgodnie z planem, więc tu już będę z konieczności oszczędny. Moim zdaniem dobrze oddano obyczajowość i tzw. zwyczaje dnia codziennego z pierwszej, umownie przyjmijmy, że „cywilnej” części filmu. Zapamiętałem np. scenę wspólnego posiłku ojca z synami. Kto chce, niech sobie odtworzy. Widać na niej jak ojciec (Hugo Weaving) spożywa jedzenie używając sprawnie dwóch różnych sztućców, podczas gdy synowie operują pojedynczym widelcem. Może drobiazg, ale mnie ujął, gdyż pamiętam szereg publikacji dotyczących realiów z tzw. amerykańskiego domu lat 40., podkreślających, iż w Stanach wszyscy już tylko zmiatają posiłek widelcem a po uzupełniający go nóż sięgają wyłącznie starzy (polecam pod tym kątem np. „
Neger, Neger” napisaną przez czarnoskórego Hansa-Jürgena Massaquoia, który zdumiał się tymi pojedynczymi widelcami u młodych przybywając z III Rzeszy, po wojnie, na stałe już, do Ameryki).
Reszty nie będę już komplementował, gdyż i tak przestrzeliłem z czasem poświęconym filmowi, oglądanemu zresztą przed paru laty a więc z czymś mogłem przeszacować lub źle zapamiętać.
Bilans nie wychodzi jednak na równo a szalki nie przeważył nawet bardzo w tej roli dla mnie wiarygodny Andrew Garfield, którego zresztą wszystkie dotychczasowe kreacje sprawiły mi dużo satysfakcji.
Za najlepsze podsumowanie, skądinąd nie najgorszego jednak filmu (przesłanie, szacunek dla prawdziwego Desmonda Thomasa Dossa, dobra gra aktorska reszty obsady, znaczny wysiłek podczas filmowania, udźwiękowienie oraz montaż za które zasłużenie nominowano obraz – nawet zdaje się, że z sukcesem) niech posłuży informacja, iż po zastanowieniu nie zasilił on jednak kolekcji moich filmów z zakresu kina wojennego.
Uznałem finalnie, że sympatia dla Gibsona sympatią, ale jednak w tym przypadku - nie warto.