Raleen pisze: ↑poniedziałek, 23 stycznia 2023, 23:29
Szkoda, że cytujesz tylko te fragmenty, które pasują do Twoich poglądów, i do tego wybiórczo, zniekształcając miejscami przekaz
Miałem zacytować wszystko?

Tekst jest podlinkowany i każdy może sobie, go przeczytać i zinterpretować jak chce. Nie głoszę "słowa bożego" i nie piszę recenzji artykułu, nie prowadzę polemiki akademickiej, tylko swego rodzaju „publicystykę forumową”, która rządzi się nieco innymi prawami. Ale dobrze - odpowiem precyzyjnie.
Z dzisiejszej perspektywy trudno byłoby zakładać, że walka zakończy się zwycięstwem. Jest to jednak nasza obecna wiedza oparta na znajomości okoliczności wybuchu i przebiegu zrywu.
A contrario, czyli ówcześni mieli wiedzę pozwalającą im
rozsądnie założyć, że mogą wygrać? A jeśli tak, to czy to wiemy, czy tylko spekulujemy z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy o tym co mogli wiedzieć, a czego nie?
Czy mieli świadomość (a mieć powinni nauczeni historią poprzednich zrywów), że jeśli przegrają to konsekwencje ich decyzji dotkną całe pokolenia? A co jeśli mimo wszystko korzystniej byłoby nie wywoływać powstania? Mam na myśli konsekwencje nawet nie dla nich samych osobiście, tylko dla wspólnoty narodowej i sprawy niepodległości?
Na ich pogląd wpływał świeży wtedy sukces walki Włochów o zjednoczenie kraju w latach 1859–1860 – a zatem niedługo przed wybuchem insurekcji w Polsce. Był to pozytywny przykład osiągnięcia celów narodowych – zjednoczenia rozbitego politycznie Półwyspu Apenińskiego, ale także pozbycia się obcych austriackich wpływów. O tym sukcesie zadecydowała również pomoc Francji.
Przykład włoski mógł być inspirujący, ale nie zwalniał z obowiązku dokonania rzetelnej i całkowicie „na zimno” analizy sytuacji decyzyjnej, zwłaszcza, że decyzje tego typu pociągają zawsze - i o tym powstańcy z historii już wiedzieli - ogromne konsekwencje nie tylko dla nich osobiście, ale dla całej wspólnoty na całe lata.
Usiłujesz oceniać wszystko w oparciu o współczesną wiedzę, której organizatorzy powstania nie mieli, bo mieć nie mogli.
Nie wszystko. Nie oceniam motywów indywidualnych poszczególnych osób, tylko decyzję zbiorową. Decydenci polityczni nigdy, powtarzam NIGDY nie mają pełnej wiedzy o sytuacji w jakiej się znajdują. To nie zwalnia ich z obowiązku analizy tej sytuacji w oparciu o tę wiedzę, w której posiadaniu są, skonfrontowanej z prawidłami polityki i doświadczeniem historycznym. To wbrew pozorom z reguły wystarcza, tylko wielu nie potrafi tego dobrze "przeczytać". Jeśli ta wiedza jest zbyt mała, aby skalkulować ryzyko albo owo ryzyko jest zbyt duże, nie wolno go podejmować w imię odpowiedzialności za wspólnotę, której się przewodzi.
Natomiast były argumenty przemawiające za tym, żeby je rozpocząć.
Nie twierdzę, że ich nie było. Nawet ich nie deprecjonuje. W ogólnie z nimi nie polemizuje, mimo że próbujesz mnie w takiej sytuacji "argumentacyjnie ustawić", żeby mnie potem "zmłócić" za wybiórczość i jednostronność.

Mnie idzie o rzetelny i całkowicie "na zimno"
bilans „za” i „przeciw” powstaniu, analizę wszystkich możliwych scenariuszy i ich konsekwencji, zawierającej również odpowiedź na pytanie „A co jeśli przegramy? Jaki mamy plan B? Jak to może wpłynąć na sprawę i naród?”.
Decyzja o podjęciu walki zbrojnej nie wynikała wyłącznie z rachub dotyczących polskich możliwości militarnych i sytuacji międzynarodowej.
Wiem i pisałem na samym początku, że akurat osobiste motywy powstańców, żeby nie iść do carskiej armii na 25 lat, rozumiem. To jest jednak kwestia osobistego wyboru, a nie prawidłowej politycznej kalkulacji i tak też powinno to być oceniane.
Nie można wszystkiego zaplanować w zaciszu gabinetów i pchnąć naród do insurekcji wtedy, gdy wydaje się, że moment jest optymalny – np. w okresie wojny krymskiej.
Sensowniej jest pozwolić mu się skrwawić kiedy ma na to „ochotę”? Dzieciom też powinniśmy na wszystko pomagać, bo mają taki kaprys?
Kluczowa dla tak przełomowych chwil jest gotowość społeczeństwa do podjęcia działań insurekcyjnych. Powstanie Styczniowe nie wybuchło z dnia na dzień, ale w wyniku wydarzeń z lat 1860–1862, które rozbudziły nastroje patriotyczne.
Dlatego tak ważna jest odpowiedzialność szeroko pojmowanych elit politycznych za to co mówią i robią. „Zwykły” człowiek nie musi rozumieć i nie rozumie prawideł polityki, ma prawo być emocjonalny, a nawet naiwny. Co innego decydent polityczny, bo konsekwencje jego decyzji będą dotyczy przede wszystkim nawet nie jego, ale tych którym przewodzi. Żeby nie szukać daleko i abstrakcyjnie: szturm na Kapitol oraz postawa ówczesnego prezydenta i wiceprezydenta USA.
Społeczeństwo nie jest oddziałem wojskowym, któremu można rozkazać o budzenie się do jakiejś aktywności lub powrót do poprzedniego stanu.
Dokładnie! Dlaczego tak jest więc przez elity ciągle traktowane? Wojsko jest szkolone i przygotowywane do tego co i jak ma robić na wojnie. Żołnierz wie, że ma zabijać i sam może zginąć. Będzie to jednak robił dopóki walka ma jakiś sens militarny lub polityczny. Cywil nie jest do tego przygotowany ani od strony „technicznej”, ani psychologicznej. Nie rozumie ani pola walki, ani czemu wojna jako narzędzie polityki służy. Nie rozumie, że to nie jest i wcale nie musi być gra o sumie zerowej. Nie wie tego, bo działa tak jak myśli: prosto i emocjonalnie. Jak zatem można od niego wymagać właściwej oceny sytuacji? To jest i zawsze będzie rola elit.
p.s. ten argument często pojawia się przy okazji Powstania Warszawskiego: „przecież młodzież sama rwała się do walki, nie powstrzymalibyśmy ich!”
Jak wskazują opracowania prof. Wiesława Cabana, do domów po odbyciu służby wracało ok. 3 proc. poborowych. Można więc powiedzieć, że branka oznaczałaby utratę całego pokolenia. W okresie trzydziestu lat między powstaniami wcielono do armii rosyjskiej blisko 200 tys. młodych ludzi z samego tylko Królestwa Kongresowego. To argument, który należy wziąć pod uwagę, gdy rozmawiamy o oszczędzaniu krwi.
Czy powstańcy znali tę statystykę i brali ją pod uwagę przy analizie decyzyjnej? Bo jeśli nie znali to dokonujemy tutaj typowej oceny z perspektywy wiedzy, którą mamy dzisiaj. Czy to jest to czego historycy powinni unikać? Jeśli nawet nie znali liczb, ale potrafili powiedzmy „intuicyjnie” dokonać takiej oceny, to czy wzięli w swoich rachubach kalkulację jak to będzie wyglądać w przypadku porażki? Ile osób zginie, jaka będzie skala zniszczeń, represji (zsyłki, konfiskaty mienia itp.), czy to zatrzyma kolejne branki? jak to wpłynie na ideę, o którą walczą? Czy to nie będzie strata pokolenia? itd. Krótko pisząc czy to się w ogóle opłaca?
Gdyby nie powstanie, Polska ponosiłaby także ogromne straty, ale byłyby one ponoszone „w ciszy”, a nie w walce. Jej synowie ginęliby, podbijając dla cara Kaukaz lub Azję Środkową. Można było zatem poddać się losowi lub chwycić za broń.
… i umrzeć z honorem za Wielką Sprawę! I to nie jest romantyzm? Łatwo się „szafuje” życiem innych z "za biurka” po latach. Cóż, zawsze można kontrargumentować, że „i tak kiedyś wszyscy umrzemy, więc co za różnica”. Egzystencjaliści by temu przyklasnęli, „po co się męczyć”

Mnie bardziej jednak przekonuje parafraza za filmowym "klasykiem": śmierć jest zawsze ostatecznością, życie to niezliczona liczba możliwości.
Świetny argument odnośnie tego o czym pisałeś wcześniej, czyli strat poniesionych w powstaniu. Jeśli tak na to spojrzeć, to w ogóle kwestia strat w walce przestaje być argumentem.
Nie wiemy co by się stało dokładnie z tymi ludźmi, gdyby poszli do wojska. Statystycznie dużo bardziej prawdopodobne było, że zginą w powstaniu i to o wiele szybciej, niż w carskiej armii.
Młodzież zagrożona branką uciekała do lasów, tworząc oddziały powstańcze, które pozbawione broni i innych środków mogły przetrwać tam najwyżej kilka tygodni.
Znów, osobiste motywy każdego z nich rozumiem i ich nie deprecjonuję.
Zapadła więc decyzja o rozpoczęciu walki mimo braku dostatecznego przygotowania. Pod tym względem Powstanie Styczniowe różniło się od Listopadowego. Brakowało nie tylko broni, lecz i wyszkolonych żołnierzy oraz oficerów. Także pora roku – zima – nie sprzyjała działaniom partyzanckim.
Co innego już decyzja polityczna dotycząca wszystkich. Na podstawie tylko tego fragmentu można stwierdzić, że w tych okolicznościach była błędem nawet nie tyle politycznym, co przede wszystkim wojskowym. 80 lat później znowu popełniono ten sam błąd.
Czy był to zatem przejaw ...
a) naiwności
b) myślenia życzeniowego połączonego z mechanizmem odmowy wiedzy
c) romantyzmu
d) głupoty
e) heroizmu
f) myśli samobójczych
g) radykalnie błędnych kalkulacji
... można sobie wybrać wedle preferencji. Na pewno nie było to jednak - delikatnie ujmując - zbyt rozsądne.
Taka postawa miałaby jednak fatalne skutki dla przyszłości sprawy polskiej, ponieważ mogłaby złamać samą ideę walki o niepodległość i doprowadzić do klęski moralnej społeczeństwa.
Spekulacje, na których brak jakichkolwiek dowodów empirycznych. Co więcej, przykłady innych narodów pokazują, że da się zachować „ideę niepodległości” bez krwawych walki co kilkadziesiąt lat, co jest bezwględnym falsyfikatorem tego twierdzenia nawet jako roboczej hipotezy.
Nie widzę jednak dla wybuchu zrywu żadnej alternatywy, poza kapitulacją wobec władz rosyjskich. […]
Były to trudne decyzje, można o nich spekulować, siedząc za biurkiem ponad półtora wieku później, ale wyobraziwszy sobie sytuację ludzi, którzy podejmowali walkę w roku 1863, sądzę, że podjęli ją słusznie. Nie mieli innego wyboru.
To przykład błędu w rozumowaniu: następuje niezapowiedziane i niejako "mimochodem" przesunięcie z analizy indywidualnych motywów poszczególnych ludzi, którzy
mając wybór i wybierają nie iść w carskie "kamasze", na poziom motywów całej zbiorowości i dokonanie na tej podstawie oceny całości.
I to jest szkodliwa narracja powielająca tendencyjne oceny i ignorująca nie tylko argumenty „drugiej strony” (i kto tu jest wybiórczy?), ale również racjonalne wnioski wynikające z własnoręcznej, rzetelnej analizy politycznej dokonanej przez samego Autora! Ten pseudodeterministyczny wywód ma być rozstrzygającym argumentem „obiektywnym”, podczas, gdy jest jawnym sądem subiektywnym, do którego jako takiego oczywiście Autor ma prawo o ile nie "ubiera" go w szaty historycznej "bezalternatywności".
Tymczasem nawet z samego tekstu wynika, że:
1. Nieprawidłowo zinterpretowano motywy wielkich mocarstw, zwłaszcza zaś tych, na pomoc których liczono.
2. Przyjęto za pewnik (ostatni raz w historii?) „tradycyjną” (naiwną?) pomoc ze strony Francji, która sprawę polską wykorzystała instrumentalnie (nieskutecznie zresztą) do rozgrywki z Berlinem i Petersburgiem.
3. Dokonano nieuprawnionej analogii z sytuacją włoską, gdzie okoliczności zewnętrzne były zasadniczo inne, niż na ziemiach polskich, co przesądziło o sukcesie Włochów.
4. Nie odczytano właściwie prawideł polityki międzynarodowej, gdzie w "odwiecznej" walce o hegemonię pomiędzy mającymi sprzeczne interesy państwami kontynentu, rozgrywka zawsze przeradza się w grę o równowagę (czy obecnie jest inaczej?) i Polacy są od rozbiorów przedmiotem tej gry.
5. W rezultacie dokonano błędnej oceny sytuacji międzynarodowej, która nie była korzystna dla sprawy polskiej w tym momencie.
Szkoda, że zignorowałeś argumenty niepasujące do Twoich poglądów w tej kwestii. Zamiast tego usiłujesz wrzucić profesora do stereotypowych formułek rozważań o powstaniu w stylu spod budki z piwem.
Nie polemizuję personalnie z Autorem, tylko z pewnym rodzajem szkodliwej - bo utrwalającej „chciejstwo” i myślenie w stylu „triumfu woli” - narracji, która jakoś tak dziwnie lubi się w naszej historii "krwawo" materializować. Szkoda - jak już tak sobie piszemy - że Autor zignorował wnioski, do których w sumie sam musiał dojść po napisaniu tego tekstu, ale to by nie pasowało do tradycyjnej narracji.
I na koniec, nie sądzę, aby „pod budkami z piwem” - o ile jeszcze, gdzieś takowe są - toczyły się, aż tak zaawansowane rozważania. Profesor może być więc spokojny
